Ten, którego serce rwało się aż na marzeń szczyt. Ta, która w sercu Kościoła zapłonęła miłością. Ten, który serce miał przepełnione śpiewem uwielbienia. I ta, której przebite serce przypomina, że Bóg sam wystarczy. Obok nich – znajome uśmiechnięte twarze, serca bijące tym samym rytmem. Rytmem spełnionych pragnień, rytmem jedynego Serca.
Uroczystość Wszystkich Świętych to jeden z moich ukochanych dni w ciągu roku. Od kilku lat przeżywam go z ogromnym wzruszeniem, bardzo świątecznie – bo to dzień wdzięczności za moich przyjaciół, za świętych ziomków i błogosławionych braci. Ale także dlatego, że to czas, który przypomina, że naprawdę warto żyć dla nieba – już dziś.
Kiedy zaczęła się moja fascynacja świętymi, trudno powiedzieć – na pewno miałem poczucie ich wsparcia na studenckim przedseminaryjnym roku, na pewno pobożność związana ze świętych obcowaniem wzmocniła się w seminarium. Gdy nurkuję w głębiny pamięci, to zauważam przebłyski tej pobożności już wcześniej – w prostych wieczornych gimnazjalnych modlitwach, gdy powtarzałem „święty Stanisławie Kostko, módl się za nami”, a nawet w latach bardzo dziecięcych i czytanych z wypiekami opowiadaniach o św. Franciszku z Asyżu w „Promyku Jutrzenki”. Choć trudno wskazać mi ten moment w kalendarzu, to z pewnością wiem, że źródłem tej fascynacji jest sam Jezus – On wlał mi w serce miłość do świętych, On niezmiennie tę fascynację podtrzymuje. Bardzo się z tego cieszę, bo widzę jak świętych obcowanie pomaga mi przeżywać codzienność – bo wiem, że w drodze przez (niełatwe przecież) realizowanie życiowego powołania nie jestem sam. Bo Oni stają przy mnie codziennie i są wciąż inspiracją, otuchą, nadzieją.
Jakiś czas temu przywoływałem na blogu cytat Małej Teresy z listu do Maurycego Belliere, ale podrzucę go ponownie – wszak czyimi słowami najlepiej się posłużyć, jeśli nie Doktora Kościoła? Zwłaszcza, że Teresowe spostrzeżenia w dużej mierze ukształtowały to, jak „czuję” świętych:
„Muszę Ci wyznać, że całkiem inaczej rozumiem niebo. Ty uważasz, że mając udział w sprawiedliwości, w świętości Boga, nie będę już mogła wybaczyć Ci Twoich win, tak jak na ziemi. Czyżbyś jednak zapomniał, że będę miała udział także w nieskończonym miłosierdziu Pana? Myślę, że Błogosławieni mają wiele współczucia dla naszej nędzy. Wszak pamiętają, że – podobnie jak my – byli ludźmi kruchymi i śmiertelnymi, że popełniali te same przewinienia, że przeszli przez te same zmagania. Dlatego teraz żywią dla nas jeszcze więcej braterskiej serdeczności, ani żywili na ziemi. Również dlatego nie przestają nas chronić i za nas się modlić”.
To chyba cieszy mnie najmocniej – że święci i błogosławieni są nie tylko dowodem, że Ewangelię da się realizować, ale że oni chcą (jaki Pan Bóg jest dobry!) mi w tym robieniu Ewangelii, życiu Ewangelią pomagać. Są obok – z jednej strony skąpani bez reszty w Bożej łasce, Jezusowym świetle; z drugiej strony bardzo bliscy, normalni, a przez to tym piękniejsi. Odkrywam ich we wspomnienia i święta, gdy przygotowuję się do lekcji i kazań – ileż wtedy przynoszą inspiracji i przypomnień. Część z nich towarzyszy mi na pierwszym froncie codzienności, jak chociażby ci wspominani na początku wpisu (kolejno: św. Stanisław Kostka, św. Teresa od Dzieciątka Jezus i Najświętszego Oblicza, św. Franciszek z Asyżu i św. Teresa Wielka), a razem z nimi i św. Paweł, i siedmiu wspaniałych błogosławionych prezbiterów – o każdym z tej niezwykłej ekipy wypadałoby napisać nie wpis, ale jakiś dłuższy cykl. Część wspominałem już na blogu: czułą i bliską Maryję, uczącą wytrwałej miłości św. Scholastykę, i odważną św. Agatę, św. Marię Magdalenę o płonącym sercu, idące zawsze razem święte Perpetuę i Felicytę, bliskiego bł. Stefana Wincentego Frelichowskiego i cichego św. Józefa. Każde z nich (także z tych niewymienionych, nieopisanych) jest dla mnie niezmiennie pomocą i inspiracją. Trochę jak starsze rodzeństwo, które umie i wesprzeć, i zmotywować do ogarnięcia się (porównanie może chybione, bo jestem jedynakiem, ale trochę tak to czuję).
Przez pierwsze trzy lata mojego kapłaństwa w wieczór Wszystkich Świętych uczestniczyłem w modlitwie prowadzonej przez wspólnotę Sant’Egidio w ruinach kaplicy św. Gertrudy (o Gertrudzie też udało mi się kiedyś napisać) – w litanii nie prosiliśmy świętych, by modlili się za nami, ale by modlili się z nami. To jest jeszcze jedna moja radość, jeszcze jedna płaszczyzna w świętych obcowaniu, która mnie pociąga – że razem możemy trwać w modlitwie, bo przecież #tylkoJezus.
Nie umiem dziś zupełnie zebrać myśli, żeby choć trochę opowiedzieć o tym, o czym bym chciał – wierzę, że może kiedyś. Ale gdy zajrzałem dziś do blogowego schowka, w którym jest 20 (!) rozpoczętych szkiców, to wiedziałem, że chcę jednak ruszyć ponownie, choć trochę – kiedy to zrobić, jeśli nie w taki wieczór pełen wdzięczności i przyjacielskiej modlitwy? Ostatnie tygodnie są wszak bardzo zabiegane, chyba bardziej niż zwykle; bardzo są zmęczone, intensywne. A jednak nie opuszcza mnie przekonanie, że nawet jeśli moje serce nieraz raczej się żarzy niż płonie, to właśnie przez świętych obcowanie udaje mi się trwać w modlitwie, ogarniać różne sprawy, przekonywać się wciąż i wciąż, że zaufanie to jedyna droga.
Nie słuchałem dziś zbyt wiele muzyki, ale zostawiam piękną modlitwę skomponowaną przez Pawła Bębenka – zabrzmiała dziś w liturgii, śpiewaliśmy ją też w te pierwszolistopadowe wieczory u św. Gertrudy. Dobrze, że święci przypominają o tym, co najważniejsze – że tylko Jezus.